Hulaka ad 2022 by Michał Motyl

„PIĘKNA I BESTIA”

Karpackiego Hulakę odkryłem w grudniu 2019, nie mogąc uwierzyć w tą formułę. Od początku pachniało niesamowitą przygodą i wydawało się odmienne od imprez zaplanowanych od A do Z. Wiedziałem wtedy, że muszę to kiedyś pojechać, A ukończenie miało być dla mnie osiągnięciem samym w sobie. Karpacki Hulaka budził respekt, jednocześnie intrygując.

Ostatecznie po perturbacjach udało się Hulakę pojechać dopiero w 2022 roku. Edycji wyjątkowej pod kilkoma względami. Do momentu startu w Hulace miałem już za sobą inne imprezy „ultra”. Jednak ta pozostaje wyjątkowa.

Wyruszyłem o 4 rano w piątek, podpisując się tym samym pod finiszem do godziny 11 w niedzielę 24 lipca. Na starcie spotkałem dwóch innych uczestników.

Uśmiechnąłem się sam do siebie już w pierwszej minucie, kiedy okazało się, że panowie oddalili się w innym kierunku niż zakładał mój plan. To jest właśnie urok tej imprezy i jej czysta kwintesencja. Tu nie ma jednej słusznej drogi – realizujesz po prostu własną koncepcję i spijasz śmietankę lub ponosisz konsekwencje nietrafionych wyborów.

Wyruszyłem z lekkim bólem kolana, więc powolutku i bez pośpiechu dojechałem pod pierwszy segment, kończąc go bez większych przygód. Wschodzące słońce nadawało górzystym widokom dodatkowego kolorytu. Dzik mijany przed 5 rano jeszcze w obrębie miasta także.

Po zakończeniu segmentu miałem rozpocząć pierwszy eksperymentalny odcinek mający doprowadzić mnie pod kolejny fragment trasy. Różne mapy pokazywały różne możliwości. Wybrałem wariant dodający 200m pionu, ale skracający dystans o 15km.

Ostatecznie eksperyment uważam za udany i spacerując nieco z rowerem udało mi się dotrzeć na start kolejnego odcinka.

Upał stawał się nieznośny, ale regularne jedzenie i zawsze uzupełniona pod korek woda bardzo pomagały. Momentami wyraźnie łamał mnie sen. Po kilku godzinach snu poprzedniej nocy, organizm domagał się odpoczynku. Ławka w centrum miejscowości w której się zatrzymałem nie wydawała mi się dobrym miejscem na spanie, więc dokończyłem odcinek i siłą rozpędu pognałem dalej atakując w pełnym słońcu szczyt długiego podjazdu, aby przekonać się, że to koniec asfaltu i teraz czeka mnie zjazd wyboistą drogą, usianą kamieniami i innymi pułapkami. Widoki były piękne, a żar nadal lał się z nieba…

Po zjeździe na asfalt minąłem wiato-przystanek. Dałem po heblach i zawróciłem. Cień, cisza, spokój – tego mi było trzeba już od kilku godzin. 

Ukryłem rower za betonowym koszem, zjadłem kanapkę, żel, napiłem się wody i położyłem się na ławce licząc na efektywną regenerację. Płytki i przerywany sen trwał 45 minut. Po tym czasie wyruszyłem jednak z nową energią, aby zdobyć kolejny segment. Sił dodawała myśl, że po nim mam blisko 30km dystansu, niemal w całości w dół. Po jego pokonaniu zarezerwowałem hotel do którego miałem ponad 60km. W normalnych warunkach oznacza to niewiele ponad 2h jazdy, ale nie w górach…

Zaplanowany na koniec dnia punkt zdobyłem już grubo po zmroku, docierając do hotelu po północy. Rano miałem wyruszyć po dwa kolejne punkty i kierować się do „Punktu Docelowego” na metę przez pozostałych na trasie kilka odcinków. Tutaj urwę chronologicznie idącą do tej pory opowieść i wspomnę o punkcie kulminacyjnym o wdzięcznej nazwie Prehyba. 

Wypych roweru w temperaturze 500 stopni Celsjusza po nachyleniu 20% po kamieniach wielkości głowy pochłonęło kilka godzin mojej egzystencji.

Otuchy dodawał podgląd profilu trasy, który wyraźnie wskazywał, że to się kiedyś jednak skończy. Było to trudne i wycieńczające, a w ramach nagrody na stół wjechał wyjątkowo kiepsko wyglądający gulasz wieprzowy z ziemniakami i posiekanym chyba jakimś toporem ogórkiem kiszonym jako substytut surówki.

Niestety nadchodziły chmury. Były jeszcze daleko, ale z góry dobrze było widać, że zanosi się na burzę.

Droga w dół była przygodą samą w sobie – warianty trasy, jakie miałem zaplanowane z różnych względów okazały się nietrafione. Trzeba było szukać dalej – to co wydarzyło się od tego punktu do momentu kiedy wyjechałem w końcu na niewidziany od kilku godzin asfalt było z jednej strony przygodą, a z drugiej dowodem na to jak bardzo można się pomylić planując trasę Karpackiego Hulaki. 

Co by nie powiedzieć, był to najbardziej widokowy i najbardziej przygodowy fragment całości. 

W tym punkcie moja przygoda z Karpackim Hulaką dobiegła końca. Grzmiało, błyskało się, szła potężna burza, która, jak się okazało, poczyniła lokalnie sporo szkód wyrywając z korzeniami drzewa, przewracając tablice z reklamami, łamiąc gałęzie. Kolano dawało o sobie znać i zestawienie tego wszystkiego ze sobą spowodowało, że odpuściłem i poddałem pozostałe do mety 165 kilometrów. Zapas czasu był potężny, ale znalazłem się zwyczajnie po złej stronie mocy. 

Szczęściem udało się szybko złapać transport i w mocnej ulewie z gradem wydostałem się z gór w stronę prysznica, piwa i czegoś dobrego do zjedzenia. Z wyjątkowo ciężkim sercem muszę w tym miejscu przyznać, że to była jednak dobra decyzja.

PODSUMOWANIE:

Karpacki Hulaka to impreza dla mnie wyjątkowa. Zawiera element niespodzianki, potrafi przechytrzyć, rzucić kłody pod nogi w najmniej oczekiwanych momentach, ale jednocześnie oferuje niezapomniane widoki i poczucie niesamowitej przygody. Wynagradza cały podjęty trud niesamowitym górskim klimatem i daje wyjątkową wręcz satysfakcję, kiedy misternie zaplanowane, ale jednocześnie trudne odcinki zaczynają odpłacać się zaoszczędzonym czasem i skróconym dystansem.

Punkt Docelowy, który jest metą ponad pięciuset kilometrowej pętli po górach nadaje temu wyścigowi trzeciego wymiaru. Formuła otwartej trasy i zastawione przez organizatora pułapki w postaci segmentów i trudno dostępnych punktów to istna truskawka na placku. Osobiście, mimo nieukończenia tegorocznej edycji (co zresztą w wyznaczonym przez organizatora przedziale czasu nie udało się w tym roku nikomu) mam wrażenie, że podczas jazdy solo, jeszcze się tak dobrze nie bawiłem – a jeżdżę solo większość rowerowych wycieczek. Na sam koniec warto dodać, że z Karpackiego Hulaki każdy wróci z własnym zestawem wrażeń – jest to skutek zaplanowanych przez siebie przejazdów między punktami i segmentami – można bezpiecznie, można ryzykownie, można przygodowo. Wybór jest rzeczą indywidualną.

Mam nadzieję, że te kilka akapitów testu i parę zdjęć, które udało mi się zrobić z trasy  oddają choć trochę klimat tegorocznej edycji Karpackiego Hulaki. Unikatowy charakter tej imprezy zdecydowanie wyróżnia ten event spośród innych imprez.

Nie ma tu narzuconego ani typu roweru czy nawierzchni ani nikt nie podaje na tacy końcowego wrażenia.

Na sam koniec warto dodać, że to, co faktycznie dzieje się na trasie Karpackiego Hulaki, zostaje na trasie Karpackiego Hulaki. O prawdziwym smaku tej przygody zdecydowanie warto przekonać się na własnej skórze.

DLA ZAINTERESOWANYCH:

Rower: Orbea Terra M30

Koła: Miał węglowy 🙂

Opony: 33mm

Dętki: Nie stwierdzono

Ilość kapci: 0 (zero)